poniedziałek, 24 listopada 2008

Just go with the flow



Jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakich przyszło mi się tutaj nauczyć jest bierne poddanie się biegowi wydarzeń i wiara, że wszystko się ułoży. To tak jakby płynęło się statkiem przez wiele godzin w gęstej mgle i wierzyło się, że niedługo będzie ląd tylko na podstawie namagnesowanej igły. A w podróży takich kompasem jest nasz szósty zmysł.
Pamiętam swój pierwszy dzień w chińskim zakopanych – Yangshuo . Przyjechałem po ok. 15 godzinach podróży pociągiem i autobusem z Hong Kongu. W Shenzen i w Guilin co chwilę ktoś mnie zaczepiał oferując mi od jedzenia, poprzez hotel, masaż aż po seks. Wszystko po chińsku, a o angielskich rozkładach jazdy, czy nazwach mogłem tylko pomarzyć. Do angielskiego collegu w Yangshuo dotarłem po godzinie poszukiwań. Na początku chciałem na pieszo, ale nie znalazłbym drogi, więc zapłaciłem 10 RNB jednemu chłopakowi, co by mnie podwiózł na motocyklu. Kiedy już szczęśliwie dotarłem do szkoły, okazało się, że pokój jaki mi oferują jest zimny, brudny i ogółem beznadziejny. Powiedziałem, że nie chce takiego, więc dali mi inny, o wiele ładniejszy jednak z dwoma “ale”. O 12 w nocy zamykali akademik, więc jak kopciuszek mogłem imprezować do 12stej i zapach w pokoju to była jedna wielka stęchlizna czy coś takiego.
No więc po całym dniu w podróży i po takim powitaniu, to ja miałem już Chin serdecznie dosyć. Czułem się bardzo osamotniony. Na dodatek nauczycielami w szkole byli młodzi anglicy, strasznie aroganccy i głośni. A że takich ludzi nie lubię, to jakoś specjalnie nie siliłem się by ich poznać. Właściwie nic nie wskazywało na to, że będzie lepiej. Wytykałem sobie, że opuściłem HK, gdzie przecież było mi tak dobrze. Chiny wydawały mi się takie wielkie, a ja taki mały i bezbronny z moją nieznajomością chińskiego.
Od niechcenia poszedłem na obiad do szkoły, gdzie poznałem Mim – młodą angielkę podróżującą tak jak ja z plecakiem. Umówiłem się z nią na ranne tai chi w parku i poszliśmy do Ali Baru. W barze grałem w bilard z Amerykanką Lussi, którą zaprosiłem na poranne tai chi.
Nad ranem o 7 spotkaliśmy się z Lussi w parku, Mim jakoś nie przyszła, może zaspała. Lussi zaproponowała mi wycieczkę rowerową o 12 z Chińczykami, na którą się udałem. Jazda na tandemie ze śpiewającą Chinką po zatłoczonej ulicy po zmroku bez świateł była niezapomnianym przeżyciem:-) A to w ogóle była moja pierwsza przejażdżka na tandemie:-) Kolejnego dnia z tą samą ekipą zjedliśmy lunch, a następnie udaliśmy się rowerami na piknik, a wieczorem na pokaz sztucznych ogni. Co więcej obecnie zacząłem się spotykać z Vivi, jedną z Chinek z wycieczki rowerowej i przeprowadziłem się do hostelu, gdzie mieszka Lussi.
Aż mi trudno uwierzyć w takie zbiegi okoliczności. Ale tak właśnie podróżnicy podróżują i spotykają nowych ludzi. Spędziłem cudowny weekend ze wspaniałymi ludźmi, mimo iż kompletnie nic na to nie wskazywało.Nie miało to nic wspólnego z naszą zachodnią logiką i z racjonalnością. Może to właśnie olbrzymia otwartość i ufność w to co przyniesie los, a także elastyczność pozwalają samotnym podróżnikom wędrować i uniknąć tęsknoty i nostalgii.
Ja się cały czas tego uczę, a także tego, że koniec jednego rozdziału oznacza początek następnego i że nie ma co się zbytnio przywiązywać, jeśli coś ma trwać to będzie trwało, jeśli ma się skończyć, to widocznie tak zostało napisane.

Brak komentarzy: