niedziela, 30 listopada 2008

o rybakach....

W ten weekend pojechałem z Vivi na dwa dni do malutkiej górskiej miejscowości Xing Ping. Jest ona łożona wśród wysokich stożkowatych gór na rzeką. Początkowo mieszkali tam głównie rybacy łowiący ryby na swoich łódkach zrobionych z bambusa, jednak wraz z rozwojem turystyki zaczęli oni zarabiać na przewożeniu turystów z jednej miejscowości do drugiej.
Naganianiem turystów zajmują się tutaj kobiety. Nie przypominają Chinek, należą raczej do jednej z wielu mniejszości etnicznych. Każda z nich posiada pocztówkę ze zdjęciem bamboo łodzi i trasą wycieczki. Potrafią za Tobą chodzić przez godzinę usiłując Cię namówić na romantyczną przejażdżkę. Obsługą łódek zajmuję się oczywiście mężczyźni.
Podczas pieszego spaceru mieliśmy okazję poznać jednego z nich. Zagadał nas i Vivi nawiązała z nim rozmowę. Niestety nie miałem zbytnio pojęcia o czym mówią. Tak nawiasem mówiąc to rozmowy Chińczyków, ze względu na ich intonację przypominają kłótnie, więc czasami czułem się dość zakłopotany. Ów nowo poznany rybak oferował nam naturalnie bamboo rafting za 30 RNB, co było dość przyzwoitą ceną. Jednak mieliśmy inne plany. Biorąc pod uwagę, że wyglądał na uczciwego i dobrego człowieka (analizując jego spojrzenie, postawę i gestykulację), zdecydowaliśmy się wziąć od niego numer, tak na wszelki wypadek.
Następnie przepłynęliśmy inną łodzią na drugą stronę rzeki do malutkiej mieściny rybackiej. Co prawda robiło się już powoli ciemno, jednak byliśmy na tyle głodni, że zdecydowaliśmy się coś zjeść. Już pod koniec naszego posiłku, kiedy to zrobiło się już całkowicie ciemno, dosiadł się do nas gospodarz. Rybak około 60-letni o złotych zębach. Po jego minie wywnioskowałem, że za chwile nas conajmniej puści z torbami. Vivi przetłumaczyła mi, że chce nam zaoferować podwiezienie do miasta za jakieś 120RNB, a jeśli nie chcemy to możemy łapać stopa nad rzeką. Czyli możemy się modlić, że akurat jakaś łódka będzie przepływała i nas weźmie za przyzwoitą ceną.
Perspektywy super, odcięci od świata w niewielkiej wiosce, z niewielką ilością pieniędzy....no to żeśmy wpadli....jednak nie przyjęliśmy oferty rybaka i poszliśmy nad rzekę łudząc się, że jakaś łódka nadpłynie i nas uratuje :-) Po około 15 minut przypłynęła mała tratwa, ale rybak tylko spojrzał na nas i zaoferował 150 RNB. Nawet tyle nie miałem przy sobie. Postanowiliśmy zadzwonić do tego nowo poznanego rybaka i poprosić o podwiezienie. Na szczęście zgodził się i po piętnastu minutach byliśmy już na tratwie. Cena 30 RNB :-)
Vivi była cała szczęśliwa, ja natomiast uznałem, że będę szczęśliwy jak moja noga stanie w mieście. Po około 10 minutach żeglowania w całkowitej ciemności, gdzie jedynym światłem była czołówka rybaka, lódź stanęła. Rybak zaczął coś mówić do Vivi. Pomyślałem, że zaraz nam wywali ze 200 RNB. Super, środek jeziora, noc a my zdani na nowo poznanego rybaka. No to się wpierd... pomyślałem. Vivi przetłumaczyła mi, że rybak pytał czy możemy zapłacić 40 RNB. Kiwnąłem głową, bo i tak nie mieliśmy wyboru. Nie wiem o czym oni tyle czasu rozmawiali. Na szczęście Vivi była wobec niego bardzo sympatyczna i to pewnie też nas dzisiejszego wieczoru uratowało. Potem łódź jeszcze raz stanęła.....i znowu zaczęli rozmawiać w niezrozumiałym dla mnie języku. Na szczęscie rybak pytał się tylko o nasze jutrzejsze plany. Powiedziałem, że jak dopłyniemy to porozmawiamy :-) Już miałem dosyć, w dodatku wiało i było strasznie zimno, a my oczywiście t-shirty i kurtki. Eh gdzie my mieliśmy głowy....
Wreszcie dopłynęliśmy :-)))) Rybak jeszcze pokazał nam jak dotrzeć na Górę Japończyka, wziął umówione 40 RNB, podaliśmy sobie ręce i poszedł z powrotem do łodzi.
Okazał się uczciwym człowiekiem, bo 40 RNB w takiej sytuacji to naprawdę niska cena w porównaniu do 120 i 150 RNB oferowanych nam wcześniej. I co więcej, wiedział od innych rybaków ile nam zaproponowano. Jeszcze raz mogłem się przekonać, że uczciwość i jakość człowieka da się wyczytać po oczach. Wiem wiem, to jest naiwne i ryzykowne, ale w tej części świata, jeśli się nie zna języka, jest to wręcz konieczne :-)))

Chinese relationships- chińskie związki


Wśród ludzi z Zachodu popularne jest stwierdzenie, że w tej części świata należy zapomnieć o tym co dotychczas się wiedziało o budowaniu związków partnerskich i zacząć uczyć się tworzyć je na nowo. Czasami jest to bolesny proces, ze względu na to, że tutaj nie ma czegość takiego jak "tak" lub "nie", zamiast tego usłyszymy wszechobecne "może".
Jako że wyrażanie uczuć, czy też ich odkrywanie wiążę się poniekąd z utratą twarzy wśród Chińczyków, wyrażanie uczuć przybiera różnorakie formy pośrednie i Europejczyk rzadko będzie miał okazję usłyszeć jasną odpowiedź.
Także Chinki w trudnych momentach często decydują się na ucieczkę, co dodatkowo nie ułatwia zadania, a wręcz utrudnia zrozumienie tego, co się tak naprawdę dzieję. Nie wiem jak to w przypadku Chińczyków, jak oni reagują.
Co więcej krytyka drugiej osoby, nie wiem do końca czemu, wiąże się również z ryzykiem utraty twarzy w oczach innych. Ale może we własnych czterech ścianach w samotności się wyzywają...
Podsumowywując na dzień dzisiejszy nie mam pojęcia jak te ich całe związki funkcjonują, czy one są oparte na aktywnym konstruowaniu i modyfikowaniu, czy też na poddaniu się siły losu/ przeznaczenia, biegu wydarzeń, jakkolwiek by to nazwać.
Tydzień temu przeprowadziłem dwugodzinne zajęcia konwersatoryjne pt. "Dragon woman or woman behind a man". Czyli o tym kto w rodzinie jest osobą dominującą i jakie są ogólne preferencje obu płci dotyczące partnera. Wszyscy obecni w klasie Chińczycy jak jeden mąż stwierdzili, że woleliby kobietę podporzdkowującą się mężowi, chwile później szczerze przyznając się, że za finanse w ich domach odpowiada kobieta.
Natomiast jeśli chodzi o kobiety, to większość z nich preferuje pozycję uległą wobec męża, tylko dwie uznały, że chciałyby być niezależne "dragon women". Obie były wygadane i bardzo inteligentne w wieku około 27 lat. Jednak te cechy raczej nie są pożądane u kobiet wśród Chińczyków.
Oczywiście mnie również pytali o moje poglądy i opowiedziałem się za całkowitym równouprawnieniem i podziałem obowiązków w związku, z dużą dozą niezależności. Co naturalnie nie oznacza, że popieram feminizm, bowiem dla mnie jest on ruchem wręcz szkodliwym.
Chińczycy również nie mówią innym o swoich związkach otwarcie, a seks jest nadal tematem tabu, również wśród wyszkałconych studentów. Na ulicach (no może poza miejscowością, w której obecnie jestem) nie okazują otwarcie sobie uczuć. Nie widziałem jeszcze całujących się na ulicy Chińczyków.
Trudno jest również rozmawiać na ten temat. Wydawałoby się, że z facetami mógłbym porozmawiać o tym, ale w praktyce to Chinki okazują się być bardziej rozmowne. Jakoś nie wyobrażam sobie mojej rozmowyw cztery oczy z jakimś Chińczykiem o związkach. Co innego w klasie, kiedy tematem zajęć są związki. Wtedy otrzymują formalne przyzwolenie i mogą mówić w trzeciej osobie.

poniedziałek, 24 listopada 2008

Just go with the flow



Jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakich przyszło mi się tutaj nauczyć jest bierne poddanie się biegowi wydarzeń i wiara, że wszystko się ułoży. To tak jakby płynęło się statkiem przez wiele godzin w gęstej mgle i wierzyło się, że niedługo będzie ląd tylko na podstawie namagnesowanej igły. A w podróży takich kompasem jest nasz szósty zmysł.
Pamiętam swój pierwszy dzień w chińskim zakopanych – Yangshuo . Przyjechałem po ok. 15 godzinach podróży pociągiem i autobusem z Hong Kongu. W Shenzen i w Guilin co chwilę ktoś mnie zaczepiał oferując mi od jedzenia, poprzez hotel, masaż aż po seks. Wszystko po chińsku, a o angielskich rozkładach jazdy, czy nazwach mogłem tylko pomarzyć. Do angielskiego collegu w Yangshuo dotarłem po godzinie poszukiwań. Na początku chciałem na pieszo, ale nie znalazłbym drogi, więc zapłaciłem 10 RNB jednemu chłopakowi, co by mnie podwiózł na motocyklu. Kiedy już szczęśliwie dotarłem do szkoły, okazało się, że pokój jaki mi oferują jest zimny, brudny i ogółem beznadziejny. Powiedziałem, że nie chce takiego, więc dali mi inny, o wiele ładniejszy jednak z dwoma “ale”. O 12 w nocy zamykali akademik, więc jak kopciuszek mogłem imprezować do 12stej i zapach w pokoju to była jedna wielka stęchlizna czy coś takiego.
No więc po całym dniu w podróży i po takim powitaniu, to ja miałem już Chin serdecznie dosyć. Czułem się bardzo osamotniony. Na dodatek nauczycielami w szkole byli młodzi anglicy, strasznie aroganccy i głośni. A że takich ludzi nie lubię, to jakoś specjalnie nie siliłem się by ich poznać. Właściwie nic nie wskazywało na to, że będzie lepiej. Wytykałem sobie, że opuściłem HK, gdzie przecież było mi tak dobrze. Chiny wydawały mi się takie wielkie, a ja taki mały i bezbronny z moją nieznajomością chińskiego.
Od niechcenia poszedłem na obiad do szkoły, gdzie poznałem Mim – młodą angielkę podróżującą tak jak ja z plecakiem. Umówiłem się z nią na ranne tai chi w parku i poszliśmy do Ali Baru. W barze grałem w bilard z Amerykanką Lussi, którą zaprosiłem na poranne tai chi.
Nad ranem o 7 spotkaliśmy się z Lussi w parku, Mim jakoś nie przyszła, może zaspała. Lussi zaproponowała mi wycieczkę rowerową o 12 z Chińczykami, na którą się udałem. Jazda na tandemie ze śpiewającą Chinką po zatłoczonej ulicy po zmroku bez świateł była niezapomnianym przeżyciem:-) A to w ogóle była moja pierwsza przejażdżka na tandemie:-) Kolejnego dnia z tą samą ekipą zjedliśmy lunch, a następnie udaliśmy się rowerami na piknik, a wieczorem na pokaz sztucznych ogni. Co więcej obecnie zacząłem się spotykać z Vivi, jedną z Chinek z wycieczki rowerowej i przeprowadziłem się do hostelu, gdzie mieszka Lussi.
Aż mi trudno uwierzyć w takie zbiegi okoliczności. Ale tak właśnie podróżnicy podróżują i spotykają nowych ludzi. Spędziłem cudowny weekend ze wspaniałymi ludźmi, mimo iż kompletnie nic na to nie wskazywało.Nie miało to nic wspólnego z naszą zachodnią logiką i z racjonalnością. Może to właśnie olbrzymia otwartość i ufność w to co przyniesie los, a także elastyczność pozwalają samotnym podróżnikom wędrować i uniknąć tęsknoty i nostalgii.
Ja się cały czas tego uczę, a także tego, że koniec jednego rozdziału oznacza początek następnego i że nie ma co się zbytnio przywiązywać, jeśli coś ma trwać to będzie trwało, jeśli ma się skończyć, to widocznie tak zostało napisane.

piątek, 21 listopada 2008

Goodbye Hong Kong



Z wielkim smutkiem opuszczam HK. Wiele bym dał by móc tu dłużej zostać, ale czuję zarazem że czas w drogę. Z super bezpiecznego i cywilizowanego HK, gdzie bez najmniejszych obaw łączyłem się z internetem poprzez laptop na ulicy i stacjach metra, udaję się do olbrzymich Chin, gdzie nie wiem co mnie czeka i gdzie raczej nikt po angielsku nie mówi :/ A moja znajomość chińskiego ogranicza się do paru słów i kilku krzaczków. Sam się czasami zastanawiam dlaczego się pcham w tą wielką otchłań.
Tak oto zakończyłem pewien wielki rozdział w moim życiu. Co prawda nie tak jak bym tego chciał, ale nie wszystko ode mnie zależało. Z wielką niechęcią leciałem do HK. Tak naprawdę nie chciałem lecieć do tego miasta po tym jak się dowiedziałem, że spotkanie z pewną osobą nie dojdzie do skutku. Ale bilet już kupiony, postanowiłem jechać tak czy inaczej. Przybywając tu nie miałem żadnych oczekiwań co do tego miasta. Traktowałem go bardziej jako niezbędny przystanek przed podróżą do Azji.
Na szczęście HK okazał się wspaniałym miastem, w którym się niemal zakochałem . Poznałem fantastycznych ludzi i nie było dnia bym z kimś nie jadł obiadu albo nie zwiedzał. Gdybym dzisiaj nie wyjeżdżał to już bym był umówiony na dwa wspólne lunche i dwudniową wędrówkę górską i może parę randek  Miasto śliczne a ludzie przesympatyczni. Gdyby zaproponowali mi tu teraz skończenie studiów i stypendium to bym został. Wiem wiem z dala od rodziny i przyjaciół, ale i tak wyjadę prędzej czy później, bo nie widzę dla siebie miejsca w Poznaniu przynajmniej pod względem zawodowym i rekreacyjnym.
Jeszcze w Polsce wiele osób pytało mnie czy wyjeżdżam by przedłużyć sobie studia, by poznać lepiej siebie, by uciec od czegoś itp. Itd. I myśleli poprawnie, między innymi po to ludzie wyjeżdżają. Ale nie było to moim celem. Ja chciałem zamknąć w HK pewien rozdział w życiu i go zamknąłem. I odczuwam ulgę i jednocześnie wielki żal, niechęć i głęboką pogardę w stosunku do jednej osoby. Ja już swój cel osiągnąłem, mógłbym teraz wrócić i uznać wyjazd za bardzo udany. Nie potrzebuję podróżować by odkryć siebie, poznać siebie lepiej.
Ale jest jeszcze projekt badawczy, nad którym dość intensywnie pracuje i chciałbym go w pełni zrealizować. Poza tym jestem teraz całkowicie wolny, więc chyba warto poeksperymentować ze sobą w tym stanie  Ten post może jest trochę pesymistyczny, bo piszę go na wielkim dworcu kolejowym w Chinach czekając na pociąg. Jestem zmęczony, na ulicach co chwilę ktoś mnie nagabywał a przede mną 12h w pociągu, potem jeszcze parę w autobusie.

wtorek, 18 listopada 2008

a nocą kolacja w fast foodzie


Grubych Chinek tu jak na lekarstwo. Niektóre troszkę przy kości, a reszta wręcz chuda. Nie wiem czy tu chodzi o dietę, czy o iinną przemianę materii na tej wysokości geograficznej, czy o to, że są w ciągłym ruchu, czy o kult piękności kobiety wyszczuplonej.
Z tego co zauważyłem, to tu nie ma za bardzo fast food barów. Żadnych hot dogów, hamburgerów i innych świństw, które sprawiają że kobieta zajmuje potem ponad jedno siedzenie w autobusie. Młodzi Chińczycy często po szkole, czy po pracy, nawet o północy żywią się w małych restauracyjkach (zwanych czasami fast foodami ), ale tam nie serwują hamburgerów, zapiekanek i frytek, tylko zupę z makaronem i wieprzowiną co najwyżej. Czyli zdrowe jedzenie.
Owszem są i makdonaldy, ale wieczorem świecą pustkami, choć w dzień.... Dzisiaj po raz pierwszy zajrzałem do makdonalda, bo chciałem sobie ze spokojem zjeść śniadanie i przy okazji popracować popracować na laptopie. Dośc dużo ludzi siedziało przy stolikach, czyli zupełnie tak jak u nas. Z jedną tylko różnicą u nas średnia wieku to pewnie 15 lat, a najliczniejszy przedział wiekowy to 12-16, a tam... średnia wieku to z 50, a najliczniejszy przedział wiekowy to 65-sam nie wiem. Ogółem sami emeryci w makdonaldzie siedzieli jedząc hamburgery i jakąś makdonaldzką zupę....
Ale emeryci, to staruszkowie z laskami jak u nas. Codziennie ćwiczą tai chi, a w parkach osiedlowych mają specjalne siłownie do rozciągania się.

A wracając do jedzenia, to HK je się bardzo dużo mięsa, dużo zup i makaronu. Ryżu też. Wczoraj byłem na obiedzie z Sea (chinka poznana przez CS), Karoliną (Polka na artystycznej rezydenturze w HK) i Amy (chinka, również z CS) i Sea wzięła sobie za punkt honoru abyśmy spróbowali lokalne jedzenie. Zamówiła więc pełno półmisków z różnorakim jedzeniem i po kolei je próbowaliśmy. Najbardziej mi smakował kurczak w panierce z cytryną, który oczywiście jadło się nie widelcem i nożem, ale pałeczkami.
Najwięcej problemów miałem za to ze skondensowaną krwią jakiegoś zwierzęcia. Wyglądało to jak jakaś halarentka o kolorze grafitowym. Na samą myśl o zjedzeniu kawałków z krwi jeszcze mam mdłości.

Przyjaciel czy wróg

Od dłuższego czasu zastanawiałem się nad kwestią oceniania ludzi po wyglądzie będąc w rejonie odmiennym kulturowo. Wiem wiem, niby nie powinno się w ogóle oceniać tak ludzi i skreślać ich na wejściu, tak się przynajmniej mówi. Przyznaję się - oceniam ludzi po wyglądzie i staram się szybko wyciągać wstępne wnioski.
I zgadzam się, że moje oceny pewnie są często pochopne i czasami mylne, ale dla mojego bezpieczeństwa niezbędne. Ileż to razy słyszałem historie, ba sam nawet jestem niektórych autorem, kiedy to podróżnicy wyłączyli zdrowy rozsądek i w imię fascynacji inną kulturą zaznajamiali się z obcymi, ufali im i oczekiwali nie wiadomo czego, podczas kiedy gdyby trzeźwo pomyśleli zauważyliby, że tej osobie ufać nie należy.
Oczywiście 99% osób jakie spotyka podróżnik to pozytywne osoby, tylko ten 1% to chłam.
Cały czas pamiętam sprzedawcę bębnów z Marakeshu z Maroka. Piliśmy herbatę w jego sklepie, rozmawialiśmy o muzyce i życiu, jednym słowem sielanka, że hej. Wszystko super póki nie dowiedzieliśmy się, że mamy kupić dwa duże bębny za kosmiczną cenę. No i czar prysł. Na szczęście udało nam się wymigać, ale przynajmniej w moim odczuciu balansowaliśmy na granicy i to bardzo cienkiej. To było poza centrum, pięciu Marokańczyków, spędzili z nami 2h, przywieźli specjalnie dla nas bębny skądś a potem je łączyli niby by nam pokazać, ale oczywiście po to by sprzedać. W pewnym momencie chcieli z nami nawet pójść do hotelu, kiedy powiedzieliśmy, że nie mamy tyle pieniędzy. Piszę o tym dlatego, że ostatnio przeglądałem zdjęcia z Maroka i natrafiłem na zdjęcie właściciela sklepu. Trzeźwo myśląc nie wiem jak i w imię czego byliśmy (cała czwórka) tacy naiwni, że zostaliśmy tak długo w tym sklepie. Koleś wyglądał na nieprzyjemnego typa i takim się okazał. W PL bym to od razu wychwycił, a tam... aaa bo inna kultura, bo może inne zwyczaje aaa trzeba być odważnym próbować..... gówno prawda za przeproszeniem.
Zmierzam do tego, że tak jak w PL można przypuszczać po wyrazie twarzy, gestach, zachowaniach czy ktoś ma dobre intencje czy złe, czy jest smutny czy wesoły, czy jest psychotykiem czy nie, tak to samo można wywnioskować po Chińczykach i Arabach. I na przykład oczy psychotyka z HK i psychotyka z PL wyglądają bardzo podobnie.
I jeśli rozmawiając z kimś włączy mi się lampka ostrzegawcza, to nie ignoruję tego sygnału w imię otwartości kulturowej. Weryfikuję i jeśli nadal nie mam choć podstawowej pewności do tej osoby, to taką osobę po prostu skreślam. Ja wiem, że to jest brutalne, krzywdzące i z pozoru niesprawiedliwe, ale podróżując samemu istnieje o wiele większe ryzyko wpadnięcia w jakieś tarapaty.
I tak naprawdę nie ma w tym nic złego. Nie ten będzie inny. Nie ta będzie inna. Jeśli nie mam zaufania do tej osoby, albo coś mi się w niej nie podoba -> next one please. Jasno i otwarcie.
Jestem już ponad tydzień w HK, jadłem obiad, chodziłem po górach, piłem piwo, spacerowałem i zwiedzałem HK z 30-40 osobami i tylko raz zapaliła mi się czerwona lampka. Może niesłusznie, ale nie zależy mi specjalnie na przekonaniu się o tym... będą inne będą inni. A ja? Też jestem jednym z wielu podróżników...będą inni, będą inne `

środa, 12 listopada 2008

No hidden catch no strings attached it`s free world



W podróży poprzez Couch Surfing masz okazję spotkać mnóstwo osób z całego świata. Wczoraj poznałem Carlosa z Hiszpani, Loulou z Niemiec i Sida z Indii (obecnie HK). Dzisiaj zwiedzałem świątynie, muzeum i jadłem makaron z Szanghajką Yimei i Brytyjczykiem Aleksem. A w piątek jem obiad ze studentką psychologii z HK. Jest jednak coś specyficznego w spotkaniach społeczności CS. Swoista tymczasowość i zamienność.
Ludzie spotykają się, bawią się razem, jedzą, odwiedzają muzea, a potem każde idzie w swoją stronę. Pozostaje zazwyczaj wspomnienie osoby,z którą się spędziło parę godzin, dni połączone ściśle z miejscem. Czasami oczywiście kontakt pozostaje, ale już angażowanie się wydawało by się tylko przeszkadzać w podróży(poza wyjątkami). Yimei teraz jedzie do Kambodży, ja za chwile do Chin. Może za miesiąc razem pozwiedzamy Tajlandię, jeśli akurat będziemy w tych samym miejscach, a potem każde w swoją stronę.
Jednego dnia spotykasz kogoś na herbatę, spędzacie miło czas, dochodzi zmrok, żegnacie się i tyle. Prawdopodobnie i tak już się nie spotkacie, co najwyżej wymienicie się referencjami. Oboje daliście i dostaliście namiastkę ciepła i zainteresowania. Ale nadchodzi nowy dzień, może już gdzie indziej będziesz (w końcu zwykle przebywasz maks tydzień w jednym miejscu), może z innymi będziesz zwiedzał. A herbata będzie miłym wspomnieniem, nałodowaniem akumulatorków, skonfrontowaniem się z osobą z obcej kultury.

wtorek, 11 listopada 2008

Hong Kong pierwsze wrażenia



Hong Kong International Airport!!! Wreszcie u celu po 17 godzinach w trzech samolotach i nocy na lotnisku. Jeszcze w samolocie zdążyłem zauważyć przepiękne górskie tereny- czyli już wiem co będę robił w weekend:D Pogoda wręcz idealna, słońce i około 20-stu stopni.
Muszę przyznać, że pozytywnie się zaskoczyłem Hong Kongiem. Personel lotniska, czyli sprzedawcy, celnicy sympatyczni, wyluzowani, wręcz stoicko spokojni. A Hindusi na poprzednim lotnisku w Indiach wydają się przy nich być nieokrzesani i dzicy mimo swojego uśmiechu na twarzy i szczerych chęci.
Mieszkam w dzielnicy "The New territories", jest to taka jakby wioska w zurbanizowanym HK, gdzie życie zdaje się płynąć wolniej. Pełno sklepów i restauracyjek, które mieszkańcy licznie odwiedzają.
Obiad zjadłem właśnie w jednej z tych restauracyjek. Poszliśmy z Carlosem (dredowaty współlokator z Hiszpani z CS) do czegoś a`la lokalnego baru mlecznego. Usiedliśmy przy małym okrągłym stoliku, zamówiliśmy zupy i w pewnej chwili dosiadły się do nas trzy nastoletnie dziewczyny, tyle że kompletnie nami nie zainteresowane. Po prostu było trochę miejsca w zatłoczonej restauracji i się przysiadły. Bez pytania ani uprzedzenia. Po paru minutach wywiązała się "rozmowa", ale z ich poziomem angielskiego i naszym kantońskiego nic za bardzo z tego nie wyszło. Zauważyliśmy, że zwyczaj przysiadania się bez pytania był przynajmniej w tej restauracji powszechny. A co do jedzenia w restauracji, to jedzenie makaronu długimi plastikowymi pałeczkami z rosołu do najłatwiejszych nie należało :p
11 wieczorem, pokój gościnny Sida, rozmawiamy z Karlosem i z Loulou (współlokatorką z Niemiec z CS) o czynieniu z podróży powodu do wywyższania nad innymi globtroterami "ja już byłem w Kongo, a Ty jeszcze nie?...". Przyznaję rację Loulou żałosne to, takie budowanie własnej samooceny na tym, ile najniebezpieczniejszych państw się zaliczyło.....
11 czas na kolacje, Carlos wyciąga mnie do restauracyjki na jakieś tanie jedzenie :D idę bo umieram z głodu