środa, 28 stycznia 2009

Free Flow of Goods

Podróż z plecakiem daje nam niepowtarzalną okazję do zdania sobie sprawy, jak niewiele jest nam potrzebne do egzystencji. Zgodnie ze złotą zasadą backpackerów:
Przed podróżą połóż na łóżku wszystkie rzeczy, które uważasz za niezbędne, następnie spakuj tylko połowę.
Chociaż większość podróżujących zna tą zasadę, prawie wszyscy (nie wyłączając mnie oczywiście) ją ignorują w myśl innego powiedzenia „a nóż widelec...”. Nie inaczej w naszych domach: gromadzimy tuziny dóbr materialnych, z którymi jakoś nie potrafimy się rozstać. Co z tego, że leżą zakurzone. Przecież są nasze i mogą nam się kiedyś przydać.
Przyjmijmy na chwilę, że miarą wartości danego przedmiotu jest jego użyteczność, a nie cena. Oczywiście żal wydać komuś coś, za co zapłaciło się sporo pieniędzy. W imię kultu materializmu lepiej żeby się to kurzyło u nas, niż przydało się komuś innemu, a nie daj boże obcemu.
Dla podróżników cena nie jest ważna. W przedmiocie liczy się użyteczność, waga i objętość. Jednak waga plecaka nie jest jedynym powodem, dla którego w czasie podróży oddajemy innym część swojego dobytku tym, którzy bardziej go potrzebują. Nie tylko znajomym, ale często przygodnie poznanym osobom, o których wiemy, że już ich nigdy więcej nie zobaczymy. Czasami się wymieniamy, ale bardzo często po prostu przekazujemy część naszych skarbów bezinteresownie, nie oczekując niczego w zamian.
Ci co podróżują już jakiś czas znają zasadę przepływu dóbr, w myśl której, jeśli ja komuś coś ofiaruje, co tej osobie akurat jest potrzebne, to za jakiś czas ktoś inny mi pomoże.
W swojej paromiesięcznej podróży podarowałem między innymi kurtkę przeciwdeszczową, za którą parę lat temu zapłaciłem sporo (za markę i niewielką objętość, jaka po zwinięciu zajmuje). Dla mnie była ona bezużyteczna, miałem drugą. Jakiś czas później oddałem sweter sierotom w Kunming. Markowy, bardzo ładny, ale mnie się nie w tej chwili nie przydawał.
W Kunming poznałem Szweda, który słysząc, że wybieram się niedługo do Laosu, wręczył mi prawie nowy anglojęzyczny przewodnik Lonely Planet. Jemu już nie był potrzebny. Oczywiście mógł go sprzedać, bo to towar deficytowy i zarobić z 40 zł. Tak samo Rosjanin w Dali, który podarował mi swoją książkę, widząc jak bardzo pragnąłem książki Da*la*jl*am*y (cenzura chińska działa :-) ) . Aby ją otrzymać musiałem oddać dwie inne, a miałem tylko jedną. Skończę ją czytać, przekażę dalej. Niech służy komu innemu. Tak samo z paroma innymi rzeczami.
Czasami wręcz nie potrafię w to uwierzyć jak różnie mogą być postrzegane przedmioty materialne. Dla mnie coś może być zasadniczo bez wartości, natomiast dla kogoś innego może być znaczące dla przetrwania. Zaskakujące ile pozytywnej energii i uczuć może wyzwolić każdy przedmiot przekazany w odpowiednim miejscu i czasie.
W moim pokoju w Poznaniu zalega mnóstwo niepotrzebnych mi rzeczy. Kurzą się i marnują. A mogłyby przecież tyle pozytywnej energii wyzwolić, gdyby je dać tym, którzy je potrzebują, a oni potem przekazaliby je dalej. 4 regały książek, 5 słowników anglojęzycznych, mnóstwo czasopism polsko- , anglo-, niemiecko-języcznych.....naiwnym byłbym sądząc, że przynajmniej część z tego zbioru jeszcze przeczytam. A jednak nie potrafię się jakoś z nimi rozstać. Stanowią część mnie, mojej tożsamości. Identyfikuję się z nimi. A dla innych świadczą o moim rzekomym oczytaniu.
Wynika z tego, że abym czuł się wartościowy i bym był doceniany przez innych potrzebuję tak imponującej biblioteczki. Dla wielu z Was pewnie brzmi to żałośnie i tak właśnie jest. To moje zniewolenie jest żałosne, bo wcale nie potrzebuję tych książek by się czuć inteligentnym i byście mnie doceniali. To tylko mój naiwny i ułomny umysł nadał takie znaczenie tym materialnym przedmiotom. A przecież nie potrzebuję ich na własność by być szczęśliwym.
Jaki jest więc sens posiadania rzeczy materialnych na własność jeśli nikomu by one tak naprawdę nie służyły?
Materializm jeszcze nikogo nie uszczęśliwił, stanowi jedynie marny substytut dla osiągania prawdziwego szczęścia.
Pewnie Marks byłby ze mnie dumny, bo mój post to w pewnym sensie pochwała komunizmu w czystej postaci. I to jeszcze napisany w komunistycznych Chinach. Czyżby zrobiono mi tu pranie mózgu?
Oczywiście, że nie :-) Dzisiejsze Chiny to już nie komunizm. To wolny rynek, bogaci i biedni. To konsumpcja na potęgę, tak jak u nas. To taka UE po podpisaniu traktatu lizbońskiego. A T * Y* B* E* T to buntująca się Irlandia.
Jednak moim celem nie było propagowanie jakiegokolwiek systemu politycznego, ani ideologii.
Chciałem tylko podzielić się refleksją jak wiele pozytywnej energii i „dobra” można uzyskać przekazując potrzebującym to co nam jest niepotrzebne.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Hej Mati!

Właśnie nadrobiłem zaległości...przeczytałem całego Twojego bloga od początku...a że robię to w godzinach nocnych tym bardziej wydał mi się niczym z powieści podróżniczej ;)
Kurcze jak ja Ci zazdroszczę...z mojej perspektywy...tego że tam jesteś, że nie boisz się podejmować wyzwań i ryzyka...że umiałeś zostawić na jakiś czas w PL to wszystko co normalnie było Twoją codziennością...:)
Też bym tak chciał ale chyba nie umiem, albo jeszcze nie jestem gotowy...na jakąkolwiek podróż...czy to geograficznie odległą czy wgłąb siebie...
Kurcze...nie wiem czy pisać dalej bo to strasznie pesymistyczne wychodzi i jeszcze w jakiś sposób Cię zdolinuję ;)
Czuję że nie jestem szczęśliwy/spełniony...czegoś mi brak ale nie wiem jak to osiągnąć/odnaleźć...być może podróż jest takim sposobem ale ja nie umiem zostawić tego co mam, co już jest moje...boję się...
Jak sobie pomyślę ile nowych doznań codziennie tam doświadczasz a ja w Poznaniu codziennie powtarzam te same schematu i czuję że marnuję czas to aż mi brak słów...
Nie mogę się doczekać jakiegoś pifko z Tobą po Twoim powrocie :)
Póki co pozdrawiam i dalej śledzę losy...:)

Ozi

Mati pisze...

Ozi,

Bardzo dziękuję za Twój szczery i płynący prosto z serca komentarz!!
Podróż w nieznane, poznawanie obcych zwyczajów i kultur niemal dla każdego wydaje się atrakcyjna. Jednak mało który podróżnik pisze o tych mniej kolorych, a bardziej przyziemnych aspektach związanych z opuszczeniem domu (bezpiecznego środowiska) - czyli międzyinnymi o Twoich obawach.
To nie było tak, że pewnego słonecznego dnia postanowiłem wyruszyć w samotną podróż na drugi koniec świata, bez planu i bez znajomości lokalnego języka. Gdyby moim motywem była tylko ciekawość i chęć poznania świata, to wątpie bym się na to zdecydował. Moja decyzja była konsekwencją wydarzeń z przeszłości z czasów podstawówki, liceum i studiów. Napiszę o tym post za chwilę.

Z tego co piszesz widzę, że niejako ugrzązłeś w rutynie i może brakuje Ci spojrzenia na siebie i swoje życie z dystansu. Chciałbyś się choć na chwile wyrwać ze swojej codzienności.
Jeśli rzeczywiście podjęcie wyzwań i ryzyka jest tym, czego akurat Ci potrzeba, podejmij je....
Jednak miej na uwadze, że dla niektórych wejście na Rysy jest wyzwaniem i ryzykiem, inni natomiast spełniają się dopiero przy wchodzeniu na Mt Blanc.
Nie ma znaczenia jaką drogę obierzesz. Uwierz mi nieważne czy to będzie przeprawa przez Saharę, czy zaplanowanie wycieczki rowerowej po małopolsce. Ważne by to co robisz było wyzwaniem dla Ciebie i sprawiało Ci przyjemność. Nie spoglądaj na innych. Na pewno znajdą się tacy, którzy wybiorą obiektywnie trudniejsze ścieżki....ale co z tego?
Od lat gramy razem w siatkówkę, 3 lata w Lidze Międzywydziałowej (dwa lata razem, rok przeciwko sobie :p). zatem wiesz na jakim poziomie gram. Doskonale zdaję sobie sprawę, że ze względu na swój wzrost nigdy nie dorównam np. Mirkowi, który oprócz rozgrywki funkcjonuje także skutecznie w ataku. Gdybym się porównywał do innych, to bym musiał zrezygnować z tego sportu. Mój atak można przecież o wiele łatwiej zblokować od Twojego. Gram na takim poziomie , na jaki pozwala mi mój wzrost (ale rozgrywkę muszę podszlifować :p). I na tym poziomie ja się spełniam i jestem szczęśliwy. Tak samo szczęśliwy jak koledzy z sekcji mimo że nieźle wymiatają.

Ty chciałbyś tak podróżować jak ja...ja natomiast zawsze chciałem być tak aktywny jak Ty. Tworzysz drużyny, przewodniczysz ligom UAMu, organizujesz mecze w siatkówce, bowlingu, piłce nożnej i zawody w bilardzie. Dostałeś nawet za to stypendium. Ja tego nie potrafię, a mówiąc wprost boję się przyjąć na siebie odpowiedzialność organizacji takich rzeczy.

Następny post będzie uzupełnieniem komentarza :-)


Również nie mogę się doczekać na pifko, no i na jakąś siatkę :-)

pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Hmmm...
Tzn czuję, że nie miałbym problemu z zostawieniem rodziny czy znajomych (tutaj się różnię od większości ludzi)...
Domyślam się, że Azja nie była spontanicznym wyjazdem, chociaż i takie są fajne :)
Co do wyzwań i wyrywania się...próbuję od czasu do czasu wyskoczyć w Polskę spontanicznie (ostatnio Katowice, Warszawa, Łódź czy Wrocław) ale to mi nie wystarcza...potrzebuję czegoś więcej...
Tak jak mówisz o siatce...oto chodzi żeby każdy robił to co sprawia mu przyjemność i nie narusza czyjegoś "ja"...
Swoją drogą siatki w tygodniu jest pod dostatkiem więc pogramy jak wrócisz :)
Dzięki za komplement...ale nie uważam się np. za lidera, to zupełnie obca mojemu charakterowi cecha. Za to uwielbiam organizować różne przedsięwzięcia, od początku aż do końca :)
Ozi